Motyw
Kilka lat temu, będąc przejazdem w Serbii, spotkałem ekipę
Rosjan, wracającą z jakiegoś festiwalu.
Rozbawieni, hałaśliwi zachwalali mi imprezę muzyczną połączoną z kamperowaniem
i pijaństwem (jak to Rosjanie). Doczytałem po powrocie, co to takiego ta Guća
(festiwal muzyki bałkańskiej) i już wiedziałem, że może być ciekawie. Nie
jestem specjalnie muzykalny, ale akurat mam sentyment do orkiestr dętych. Tak
schodził wyjazd z roku na rok, ale w końcu się zdecydowałem.
Trasa
Dojazd trzeba było zaplanować bardziej dokładnie, trzeba być
w konkretnym miejscu o zadanym czasie (11-14 sierpnia),
nie jest to moją mocną stroną, i okazało się że przyjechałem dzień wcześniej.
Zacząłem w Bratysławie, miałem nawet zamiar przejechać część
Węgier pociągiem, ale był dobry wiatr, więc było rowerowo. Przez Gyor, Zirc do
Veszperem, zamoczyłem nogi w Balatonie i dalej do Pecsu. Jedyne odkrycie na tej
trasie to górnicze miasteczko Komló, położone w kotlince, naprawdę spore
ścianki trzeba było pokonać by z niego wyjechać. Za Pecsem było z górki do
granicy i rzeki Drawa. Chorwację przejechałem szybko, bez pieniędzy, to raptem
100km i zameldowałem się nad Sawą w Slavonskim Brodzie (występują również nazwy
Serbski Brod/ Bośniacki Brod, zależy to mówi).
Most graniczny przekroczyłem szybko, spory ruch lokalny,
nawet nie zaglądali do paszportu, zaczęła się Bośnia. Na początku sporo rozstrzelanych/popalonych budynków,
pamiątki po wojnie z lat 90. Dalej Derventa i Doboj, który zapamiętałem z
masakrycznego ruch. Odcinek Doboj – Tuzla to jeden wielki korek, przez wioski,
szosa bez pobocza, inna sprawa że samochody szybciej niż 60km/h nie jechały, nie dało się.
Tuzla (z przyległościami) dosyć ładnie położona wśród
wzgórz, ciągnęła się przez kilkanaście km. Rozbiłem się za tunelem Ćaklovići ,
na jakimś pastwisku. I tutaj mała przygoda, ok. 21 (ja już spożywam makaron w
namiocie) słyszę strzały, zupełnie blisko, kilka sekund później zawołanie muezina,
niechcący rozbiłem się 100m od meczetu.
Chyba wiadomo co sobie pomyślałem (strzelają do niewiernego), twardo kończę
jednak makaron, popijam piwem i uznaję że jednak chcieli wypłoszyć sarny z
poletka kukurydzy w pobliżu.
Docieram w końcu do Driny, jest mniej ludnie, to i droga
łatwiejsza. W Izworniku przekraczam granicę i wjeżdżam do Serbii (są dwa przejścia, jedno tylko dla miejscowych),
musiałem wracać kilka km. Trasa biegnie wzdłuż Driny, malownicza, mały ruch,
droga świeżo wyremontowana, jest dobrze. W Rogacicy odbijam na Użice (miałem
plan do Banja Baszta dojechać, lecz droga w remoncie, dosyć uciążliwa).
Szczęśliwie biwakuję gdzieś koło Dubu, omija mnie burza i gradobicie
kilkanaście km dalej spustoszyło kilka wiosek.
Rozpoczynam wspinaczka na przełęcz Kadinjać (z mauzoleum partyzantów II
wojny, poświęconego przez samego Titę w latach siedemdziesiątych) i zjeżdżam do
Użic. Kiedyś już w nich byłem, ale dalej
mi się podobają, zbocza gór pokryte „domkami” z czerwonymi dachami i wieżowce w
centrum. Przez Pożegę, docieram w końcu do Gućy, to mała wioska-miateczko połozona w
dolinie rzeczki Bjelica.
Powrót rozpoczęła wspinaczka na bezimienną przełęcz i zjazd
do Caćaka. Dalsza trasa to kombinowanie by ominąć drogi którymi już jechałem.
Gornji Milanować musiałem przejechać ale dalej była Topola z mauzoleum
(Oplenac) króla serbskiego Karađorđevića.
Dosyć płasko do
Mladenowaca i dalej przez Ralję w
kierunku Belgradu. Przed Belgradem wypadł mi nocleg w pobliżu wzgórza
(góry) Avala. Mieści się na nim punkt widokowy, niestety wczesnym rankiem
nieczynny, ale podjazd przez las, a właściwie park był dosyć przyjemny i
widokowy (Belgrad na horyzoncie). Zjazd do Belgradu i próba znalezienia jakichś
atrakcji, wylądowałem w forcie, który króluje nad Dunajem, a właściwie Sawą i
Dunajem. Rzeki łączą się pod fortem , jest muzeum militariów, mury obronne i
niezła panorama miasta.
Dalej już prosto na północ przez Wojwodinę, wzdłuż Tiszy.
Wojwodina to takie multikulti w spadku po C.K. Monarchii, sporo Węgrów (to
wiadomo), Rumuni, a w Titelu spotkałem Słowaka. W pobliżu jest wioska (gmina)
zamieszkana w większości przez Słowaków, jak mnie przekonywał mieszkają tam już
od XVIII w.
Wjazd na Węgry w Hodosu,
Szeged i kontynuacja wzdłuż Tiszy. W Ópusztaszer spotykam ekipę
Polaków na „kinderwyprawce”, płaskie
tereny, mówią, dobre dla przysposobienia dzieci do rowerowania. Wyjątkowo, nocleg
na kempingu wśród „swoich”, kosztował coś 1800Ft.
Do Polgaru przedzieram się bocznymi drogami, kieruję się do
znanego mi mostu pontonowego w Tiszadob, trochę puszty, uprawy słoneczników i
kukurydzy, dosyć to nudne. W Szerencu widać już górki na horyzoncie,
Abaujszanto, Gonc i jestem na granicy ze Słowacją. Wjazd do Koszyc ruchliwą
drogą w porannym szczycie nieprzyjemny, ale docieram w końcu do centrum i dalej
już ZSSK do Zwardonia.
Na „rogatkach” wsi powitała mnie brama wjazdowa i
sympatyczni ochroniarze chcieli (trochę żartem) wydębić opłatę
wjazdową/parkingową , taka jest tylko dla samochodów, 10E i możesz do końca
festiwalu parkować, masz miejsce na samochód i namiot. Dotarłem w pierwszy
dzień festiwalu, tłumów jeszcze nie było ale były wszystkie orkiestry, trochę
spóźniłem się na oficjalny przemarsz zespołów. Na „miejskiej” scenie
produkowały się orkiestry biorące udział w konkursie, ale ciekawsze były
występy uliczne grupek muzykantów, takie kwintety lub sekstety „kolędowały” od
knajpy do knajpy. Upatrzyły sobie klientów i rozpoczynały koncert, szybkie
kawałki, trąbki plus perkusja robiły taki jazgot że każdy wymiękał. Tylko
fascynaci, nieźle już zaprawieni Jeleniem (tytularnym sponsorem festiwalu) potrafili
to wytrzymać,. Z pewnej odległości można było posłuchać, ale nie wiem jak można
wytrzymać 15 min trąbienia w ucho kilku trębaczy. Więc płacili, niektórzy nawet
z przyjemnością.
Co do samej muzyki, nie jestem fachowcem, ale wydaje mi się
że trzeb niezłej techniki, by takie szybkie kawałki wykonywać, coś w stylu Bregovića
i jego „Kałasznikowa”.
Wieczorem, główna ulica zapełniła się orkiestrantami i
turystami, każdy piwo lub trąbka w ręku, harmider, obleganie pomnika trębacza
na centralnym placu, śpiewy chóralne, serbskie flagi i tańce.
Późno w nocy rozpoczęło się główny przegląd orkiestr na
scenie stadionu miejskiego. Przyznam że pomimo profesjonalnego nagłośnienia,
nie było to tak ciekawe jak muzyka
słuchana bez nagłośnienia. Opuściłem centrum wioski i poszukałem sobie cichej
miejscówki pod lasem, z dala od tego hałasu, byłem zmęczony kilkoma dniami
jazdy (prawie 800km w 5 dni) i nie chciałem zarywać nocy.
Następnego dnia rano, zrobiłem sobie rundkę przez przełęcz
(300m w różnicy wys.), dookoła góry Ovćar. Przez Ćaćak i Lćani wróciłem przed
południem do Gućy. Wczorajsi imprezowicze dopiero się budzili, ale dojeżdżali
nowi, parkingi błyskawicznie się zapełniały, i wieczorem były już problemy ze znalezieniem
miejsca pod namiot. Poza orkiestrami dętymi, miały również występować jakieś
gwiazdy serbskiego turbo-folku.
Zwiedzałem sobie Gućę już na spokojnie, spotkałem kilku sakwiarzy,
parę Francuzów, Belga i grupkę Bułgarów, którzy się tutaj zaplątali w drodze
nad Adriatyk. Było sporo osób z Polski, ale samochodami i na motocyklach, tacy fascynaci
Bałkanów, muzyki i piwa. Jeśli chodzi o noclegi to można sobie wynająć miejsce
w ogródku u mieszkańców wioski, za 5-6E można było się rozbić z namiotem (z
jakąś toaletą i natryskiem) i to w fajnych miejscach, z dala od centrum. Oficjalne
pole namiotowe to koszt 10E, bez toalet, w samym centrum wioski, tuż obok
stadionu i całego tego harmidru, nie polecam. Z wyżywieniem nie było problemu,
były sklepy i przyrządzana na straganach, królowała wieprzowina, pljeskavica
(taki hamburger ale z dobrego świeżego mięsa, cyganie non-stop wędzili całe
prosiaki), kiełbaski, grilowa karkówka i piwo Jeleń. Wegetarianie raczej nie
mieli tu łatwego życia.