niedziela, 7 sierpnia 2016

Guća - Festiwal trąbki


Motyw
Kilka lat temu, będąc przejazdem w Serbii, spotkałem ekipę Rosjan, wracającą  z jakiegoś festiwalu. Rozbawieni, hałaśliwi zachwalali mi imprezę muzyczną połączoną z kamperowaniem i pijaństwem (jak to Rosjanie). Doczytałem po powrocie, co to takiego ta Guća (festiwal muzyki bałkańskiej) i już wiedziałem, że może być ciekawie. Nie jestem specjalnie muzykalny, ale akurat mam sentyment do orkiestr dętych. Tak schodził wyjazd z roku na rok, ale w końcu się zdecydowałem.

Trasa
Dojazd trzeba było zaplanować bardziej dokładnie, trzeba być w konkretnym miejscu o zadanym czasie (11-14 sierpnia),  nie jest to moją mocną stroną, i okazało się że przyjechałem  dzień wcześniej.
Zacząłem w Bratysławie, miałem nawet zamiar przejechać część Węgier pociągiem, ale był dobry wiatr, więc było rowerowo. Przez Gyor, Zirc do Veszperem, zamoczyłem nogi w Balatonie i dalej do Pecsu. Jedyne odkrycie na tej trasie to górnicze miasteczko Komló, położone w kotlince, naprawdę spore ścianki trzeba było pokonać by z niego wyjechać. Za Pecsem było z górki do granicy i rzeki Drawa. Chorwację przejechałem szybko, bez pieniędzy, to raptem 100km i zameldowałem się nad Sawą w Slavonskim Brodzie (występują również nazwy Serbski Brod/ Bośniacki Brod, zależy to mówi).
Most graniczny przekroczyłem szybko, spory ruch lokalny, nawet nie zaglądali do paszportu, zaczęła się Bośnia. Na początku  sporo rozstrzelanych/popalonych budynków, pamiątki po wojnie z lat 90. Dalej Derventa i Doboj, który zapamiętałem z masakrycznego ruch. Odcinek Doboj – Tuzla to jeden wielki korek, przez wioski, szosa bez pobocza, inna sprawa że samochody szybciej niż 60km/h  nie jechały, nie dało się.
Tuzla (z przyległościami) dosyć ładnie położona wśród wzgórz, ciągnęła się przez kilkanaście km. Rozbiłem się za tunelem Ćaklovići , na jakimś pastwisku. I tutaj mała przygoda, ok. 21 (ja już spożywam makaron w namiocie) słyszę strzały, zupełnie blisko, kilka sekund później zawołanie muezina, niechcący  rozbiłem się 100m od meczetu. Chyba wiadomo co sobie pomyślałem (strzelają do niewiernego), twardo kończę jednak makaron, popijam piwem i uznaję że jednak chcieli wypłoszyć sarny z poletka kukurydzy w pobliżu.
Docieram w końcu do Driny, jest mniej ludnie, to i droga łatwiejsza. W Izworniku przekraczam granicę i wjeżdżam do Serbii (są  dwa przejścia, jedno tylko dla miejscowych), musiałem wracać kilka km. Trasa biegnie wzdłuż Driny, malownicza, mały ruch, droga świeżo wyremontowana, jest dobrze. W Rogacicy odbijam na Użice (miałem plan do Banja Baszta dojechać, lecz droga w remoncie, dosyć uciążliwa). Szczęśliwie biwakuję gdzieś koło Dubu, omija mnie burza i gradobicie kilkanaście km dalej spustoszyło kilka wiosek.
Rozpoczynam wspinaczka na przełęcz Kadinjać (z mauzoleum partyzantów II wojny, poświęconego przez samego Titę w latach siedemdziesiątych) i zjeżdżam do Użic. Kiedyś już  w nich byłem, ale dalej mi się podobają, zbocza gór pokryte „domkami” z czerwonymi dachami i wieżowce w centrum. Przez Pożegę, docieram w końcu do Gućy, to mała wioska-miateczko połozona w dolinie rzeczki Bjelica.
Powrót rozpoczęła wspinaczka na bezimienną przełęcz i zjazd do Caćaka. Dalsza trasa to kombinowanie by ominąć drogi którymi już jechałem. Gornji Milanować musiałem przejechać ale dalej była Topola z mauzoleum (Oplenac) króla serbskiego Karađorđevića.
Dosyć płasko do  Mladenowaca i dalej przez Ralję w  kierunku Belgradu. Przed Belgradem wypadł mi nocleg w pobliżu wzgórza (góry) Avala. Mieści się na nim punkt widokowy, niestety wczesnym rankiem nieczynny, ale podjazd przez las, a właściwie park był dosyć przyjemny i widokowy (Belgrad na horyzoncie). Zjazd do Belgradu i próba znalezienia jakichś atrakcji, wylądowałem w forcie, który króluje nad Dunajem, a właściwie Sawą i Dunajem. Rzeki łączą się pod fortem , jest muzeum militariów, mury obronne i niezła panorama miasta.
Dalej już prosto na północ przez Wojwodinę, wzdłuż Tiszy. Wojwodina to takie multikulti w spadku po C.K. Monarchii, sporo Węgrów (to wiadomo), Rumuni, a w Titelu spotkałem Słowaka. W pobliżu jest wioska (gmina) zamieszkana w większości przez Słowaków, jak mnie przekonywał mieszkają tam już od XVIII w.
Wjazd na Węgry w Hodosu,  Szeged i kontynuacja wzdłuż Tiszy. W Ópusztaszer spotykam ekipę Polaków  na „kinderwyprawce”, płaskie tereny, mówią, dobre dla przysposobienia dzieci do rowerowania. Wyjątkowo, nocleg na kempingu wśród „swoich”, kosztował coś 1800Ft.
Do Polgaru przedzieram się bocznymi drogami, kieruję się do znanego mi mostu pontonowego w Tiszadob, trochę puszty, uprawy słoneczników i kukurydzy, dosyć to nudne. W Szerencu widać już górki na horyzoncie, Abaujszanto, Gonc i jestem na granicy ze Słowacją. Wjazd do Koszyc ruchliwą drogą w porannym szczycie nieprzyjemny, ale docieram w końcu do centrum i dalej już ZSSK do Zwardonia.


Guća
Na „rogatkach” wsi powitała mnie brama wjazdowa i sympatyczni ochroniarze chcieli (trochę żartem) wydębić opłatę wjazdową/parkingową , taka jest tylko dla samochodów, 10E i możesz do końca festiwalu parkować, masz miejsce na samochód i namiot. Dotarłem w pierwszy dzień festiwalu, tłumów jeszcze nie było ale były wszystkie orkiestry, trochę spóźniłem się na oficjalny przemarsz zespołów. Na „miejskiej” scenie produkowały się orkiestry biorące udział w konkursie, ale ciekawsze były występy uliczne grupek muzykantów, takie kwintety lub sekstety „kolędowały” od knajpy do knajpy. Upatrzyły sobie klientów i rozpoczynały koncert, szybkie kawałki, trąbki plus perkusja robiły taki jazgot że każdy wymiękał. Tylko fascynaci, nieźle już zaprawieni Jeleniem (tytularnym sponsorem festiwalu) potrafili to wytrzymać,. Z pewnej odległości można było posłuchać, ale nie wiem jak można wytrzymać 15 min trąbienia w ucho kilku trębaczy. Więc płacili, niektórzy nawet z przyjemnością.
Co do samej muzyki, nie jestem fachowcem, ale wydaje mi się że trzeb niezłej techniki, by takie szybkie kawałki wykonywać, coś w stylu Bregovića i jego „Kałasznikowa”.
Wieczorem, główna ulica zapełniła się orkiestrantami i turystami, każdy piwo lub trąbka w ręku, harmider, obleganie pomnika trębacza na centralnym placu, śpiewy chóralne, serbskie flagi i tańce.
Późno w nocy rozpoczęło się główny przegląd orkiestr na scenie stadionu miejskiego. Przyznam że pomimo profesjonalnego nagłośnienia, nie było to tak  ciekawe jak muzyka słuchana bez nagłośnienia. Opuściłem centrum wioski i poszukałem sobie cichej miejscówki pod lasem, z dala od tego hałasu, byłem zmęczony kilkoma dniami jazdy (prawie 800km w 5 dni) i nie chciałem zarywać nocy.
Następnego dnia rano, zrobiłem sobie rundkę przez przełęcz (300m w różnicy wys.), dookoła góry Ovćar. Przez Ćaćak i Lćani wróciłem przed południem do Gućy. Wczorajsi imprezowicze dopiero się budzili, ale dojeżdżali nowi, parkingi błyskawicznie się zapełniały, i wieczorem były już problemy ze znalezieniem miejsca pod namiot. Poza orkiestrami dętymi, miały również występować jakieś gwiazdy serbskiego turbo-folku.
Zwiedzałem sobie Gućę już na spokojnie, spotkałem kilku sakwiarzy, parę Francuzów, Belga i grupkę Bułgarów, którzy się tutaj zaplątali w drodze nad Adriatyk. Było sporo osób z Polski, ale samochodami i na motocyklach, tacy fascynaci Bałkanów, muzyki i piwa. Jeśli chodzi o noclegi to można sobie wynająć miejsce w ogródku u mieszkańców wioski, za 5-6E można było się rozbić z namiotem (z jakąś toaletą i natryskiem) i to w fajnych miejscach, z dala od centrum. Oficjalne pole namiotowe to koszt 10E, bez toalet, w samym centrum wioski, tuż obok stadionu i całego tego harmidru, nie polecam. Z wyżywieniem nie było problemu, były sklepy i przyrządzana na straganach, królowała wieprzowina, pljeskavica (taki hamburger ale z dobrego świeżego mięsa, cyganie non-stop wędzili całe prosiaki), kiełbaski, grilowa karkówka i piwo Jeleń. Wegetarianie raczej nie mieli tu łatwego życia.